
Dziś dodaję opowiadanie inspirowane rozmową z żołnierzem, który przeżył misję w Aganistanie. Rozmowa ta zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Opowiadanie jest fikcją, ale próbowałem oddać jak ciężka jest praca żołnierzy. Szanujmy to. Polecam czytać do końca, zakończenie może zaskoczyć. Z góry przepraszam za wulgaryzmy, które kilkakrotnie się pojawiaja. Są one częścią opowiadania i używałem ich z pełnym rozmysłem. Pozdrawiam, Piotrek.
Tonący w (Bez)Nadziei
Bitwa dobiegała końca. Byłem ostatnim żywym ze swojego oddziału. Kolejna kula zagwizdała głucho w powietrzu. Z rozerwanej łydki płynęło w górę uczucie chłodu. Szmata, którą zacisnąłem wokół nogi powyżej rany, była chyba bardziej brudna niż błoto w którym leżałem. Pociągnąłem ostatni łyk alkoholu z piersiówki i rzuciłem ją przed siebie poza okop. Nie zdążyła dotknąć ziemi, gdy usłyszałem brzęk kuli przebijającej metalową butelkę na wylot. Nawet modlić się już nie było sensu. Słyszałem zbliżające się głosy wrogich żołnierzy. Pięć minut, może mniej i przestanie mnie boleć cokolwiek, no przynajmniej jeśli nie będą się pastwić i wpakują mi z miejsca kulę w łeb. Odgłos kroków głucho wydobywający się z kamaszy zbliżającego się nieprzyjaciela nie poprawiał mi humoru. Wyciągnąłem zza pazuchy zdjęcie. Ciemnowłosa ślicznotka słodko się uśmiechała tuląc do siebie kilkumiesięczne maleństwo. Ja, głowę wyższy, w niebieskawej koszulce z kołnierzykiem i krótkim rękawem obejmowałem je obie i promieniałem ze szczęścia.
- Przepraszam, że nie dotrzymałem obietnicy. – Szepnąłem przez łzy. – Zrobiłem wszystko, co mogłem, by wrócić. Zacisnąłem zdjęcie mocno w dłoni i siłą woli powstrzymywałem płacz. Nie chciałem, by wróg zobaczył beksę, nie chciałem, by mój kraj, choć będący w ruinie, okazał się ojczyzną mięczaków. Wróg był już bardzo blisko. Sekundy dzieliły mnie od śmierci. W końcu grupa żołnierzy wskoczyła do okopu. Wszyscy momentalnie wycelowali we mnie broń. Zauważyłem, że większa część została na górze, poza zasięgiem mojego wzroku.
- Ręce do góry! – Wrzasnął jeden z nich.
- Pierdol się. – Rzuciłem od niechcenia. Leżałem ranny, bez broni, bo amunicja już dawno się skończyła, a oni osaczyli mnie jakbym był co najmniej uzbrojonym po zęby oddziałem. Stali kilka sekund lekko osłupiali tym, w jaki sposób olałem ich rozkaz, ale po chwili jeden podbiegł do mnie. Zdążyłem tylko zobaczyć jak kolba karabinu zbliża się w kierunku mojej głowy. Zapadła ciemność.
***
Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Opuchnięta połowa twarzy dawała o sobie znać, szczególnie, że akurat na niej leżałem. Z rozciętego łuku brwiowego już nie ciekła krew. Rana przyschła, ale nadal piekła. Wyplułem piach, który zdążył znaleźć się w moich ustach i przewróciłem się na plecy. Rozejrzałem się, ale było zbyt ciemno, by dostrzec cokolwiek, co mogło mi powiedzieć gdzie jestem. Przewróciłem się z powrotem na brzuch, oparłem na kolanach i usiłowałem wstać. Poczułem rwący ból i przypomniałem sobie, że straciłem większą część łydki. Usiadłem więc i spojrzałem na ranę. Ku mojemu zdumieniu była zawinięta w świeży opatrunek. Nie zmieniało to faktu, że czułem silny ból, a nie miałem już wódki, by się znieczulić. Ktoś opatrzył mi najcięższą ranę, więc chcą żebym trochę jeszcze pożył, no chyba, że zamorzą mnie głodem. W brzuchu już nawet mi nie burczało, organizm nie miał na to siły. Pewnie będą chcieli wyciągnąć jakieś informacje, ale się przeliczą, bo nie mam ich zbyt wiele. Wszystko co wiem, już widzieli na polu bitwy. Nagle mignęło mi w oczach jakieś malutkie światełko. Przyjrzałem się mu wnikliwie i zdałem sobie sprawę, że gapię się na dziurkę od klucza w drzwiach oddalonych ode mnie o kilka metrów. Leżałem więc w całkiem sporym lochu. Dziwiło mnie to trochę, bo myślałem, że takie więzienia nie istnieją od lat. Postanowiłem powoli doczołgać się do drzwi, ale nim zdążyłem zbliżyć się do nich choć o pół metra, otworzyły się z hukiem. Blask światła sprawił, że poczułem jakby za moment miały mi eksplodować oczy. Zakryłem twarz dłońmi, by powoli przyzwyczaić je do nagłej jasności. Nie minęła chwila, gdy z dwóch stron chwycili mnie pod ręce żołnierze i powlekli w stronę drzwi. Jęknąłem z bólu zmuszony do oparcia się na chorej nodze, ale nie zwrócili na to uwagi. Przywlekli mnie do jakiegoś niewielkiego pokoju, na środku którego stało biurko z dwoma krzesłami po obu jego stronach. Rzucili mnie na krzesło i stanęli jeden po mojej lewej, drugi zaś po prawej stronie. Było to dość komiczne, że pilnowali mnie, jakbym miał jakiekolwiek szanse ucieczki. Biurko było zasłane dokumentami i zaświadczeniami. Wnioskowałem po tym, że pomieszczenie to należy do kogoś wyższego stopniem, niż ci, którzy mnie przyprowadzili. Nie musiałem długo czekać, by moje przypuszczenia się potwierdziły. Do pokoju wszedł na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Był dość wysoki i dobrze zbudowany. Wiek sprawił, że przybyło mu tłuszczu tu i ówdzie, ale i tak jego sylwetka mogła robić wrażenie. Trzymał w ręku brązową dość grubą teczkę. Naszywka na jego ramieniu powiedziała mi, że jest majorem. Usiadł naprzeciw mnie i zaczął w milczeniu studiować zawartość teczki.
- Masz stopień porucznika. Byłeś dowódcą swojego oddziału. – Powiedział w końcu.
- Nie, nianią, mieli mnie wysłać żebym wytarł waszym chłopcom noski, bo smarkaniem zagłuszaliście huk wystrzałów. – Zadrwiłem, wchodząc mu w słowo. Zauważyłem, że usta mu delikatnie zadrżały. Powstrzymał się jednak od uśmiechu. Wstał, powoli do mnie podszedł i zdzielił mnie pięścią w twarz, po czym bez słowa wrócił na swoje miejsce.
- Po pierwsze, nie przerywaj mi, gdy mówię. – Zaczął. – Po drugie, pamiętaj, że twoje życie jest w moich rękach, więc uważaj na słowa. Po trzecie, jestem dowódcą, królem, władcą i dyktatorem miejsca w którym jesteś i w którym spędzisz dużo czasu, więc lepiej nie rób sobie problemów na samym początku. Dla własnego dobra nie próbuj też uciekać. W promieniu dziesiątek kilometrów jest tylko dzicz. Jeśli nawet uda ci się wydostać z obozu i nie zastrzelą cię moi ludzie, to i tak zeżrą cię zwierzęta.
- A co, jeśli wolę zginąć podczas ucieczki niż podcierać dupę komuś takiemu jak ty? – Odparłem. Major tym razem tylko skinął na jednego z żołnierzy stojących przy mnie i momentalnie dostałem silny cios karabinem w żebra.
- Jesteś hardy ale zmiękniesz. Nie ty pierwszy myślisz, że jesteś bohaterem. – Warknął.
- Jestem żołnierzem, nie posługaczem. Strzel mi w łeb, albo mnie wypuść. Nie uda ci się mnie złamać, co najwyżej mnie zabijesz. – Odparowałem.
- Szybko nauczysz się szacunku, obiecuję ci to. – Powiedział podniesionym głosem, po czym machnął ręką w stronę swoich żołnierzy. – Wiecie co robić. Powlekli mnie z powrotem do ciemnej celi, rzucili na środku i zaczęli kopać. Razy spadały na plecy, brzuch, żebra, powoli traciłem świadomość, aż po kopniaku w twarz straciłem przytomność.
***
Najpierw usłyszałem jakieś głosy, później zacząłem dostrzegać ciemne sylwetki, minęło kilka minut zanim zacząłem poprawnie rejestrować to, co się dzieje wokół mnie. Bolało mnie w tak wielu miejscach, że nawet nie próbowałem oceniać co mam ranne, a co nie. Leżałem w jakiejś szpitalnej sali, niezbyt może nowoczesnej i zadbanej, ale lepsze to niż loch. Tu przynajmniej jest okno, a łóżko jest bardziej miękkie niż ubity piach. Pielęgniarka krzątała się dookoła, starając się najwidoczniej utrzymać mnie przy życiu. Po głosach dobiegających z innych pomieszczeń domyśliłem się, że moja sala nie jest jedyną, a ja nie jestem jedynym pacjentem. Spróbowałem coś powiedzieć, ale ból sprawił, że szybko tego zaniechałem. Miałem strzaskaną szczękę. Zacząłem więc w myślach analizować to, co mnie spotkało w ostatnim czasie. To wszystko jak dla mnie zawierało za dużo sprzeczności. Mogłem jeszcze zrozumieć, że nie zastrzelili mnie na miejscu w okopie, jeniec w stopniu oficera to zawsze cenny łup, ale nie pojmowałem dlaczego zamiast starać się ze mnie wyciągnąć informacje, próbują mnie po prostu złamać, zmusić bym uległ, był potulny i grzeczny. Z rozmyślań wyrwał mnie krótki okrzyk któregoś z pozostałych pacjentów, potem znów zapadła cisza. Zacząłem się rozglądać i spostrzegłem, że obok mojego łóżka stoi mała szafka, a na niej leży foliowa torba z jakimiś rzeczami. Nie byłem pewien czy powinienem, ale zaciekawiony jej zawartością z wielkim trudem usiadłem. Poprawiłem poduszkę i się o nią oparłem. Wziąłem torbę do ręki i zacząłem przeglądać jej zawartość. Jak się okazało była tam część moich szpargałów. Jakiś bezwartościowy medal, zegarek, który od dawna nie chodził, metalowy nieśmiertelnik z imieniem i nazwiskiem, kilka niewysłanych listów do żony i zdjęcie, jedyne z resztą jakie miałem przy sobie. Nie oddali oczywiście noża. Brakowało też dokumentu tożsamości i dziennika. Na niewiele im się to zda, samym nożem i tak bym nic nie zdziałał, z dokumentów dowiedzą się najwyżej jak mam na nazwisko, a z dziennika o przebiegu bitwy, w której sami brali udział. Wszystkie rozkazy były przekazywane słownie przez gońców, a dokumentów zawierających ważne informacje nikt nie zabiera przecież na pole bitwy. Mogą sobie najwyżej poczytać, co o tym wszystkim myślał i jak tęsknił za rodziną jeden z żołnierzy wroga. Fakt, że to akurat oficer i jedyny ocalały, w tym przypadku mało zmienia. Kolejne dni niewiele się od siebie różniły. Nikt, poza pielęgniarkami mnie nie odwiedzał, leżałem cały czas z małymi przerwami na jedzenie i wydalanie. Powoli dochodziłem do siebie. Po tygodniu byłem już w stanie poruszać się o własnych siłach, choć poobijane żebra dokuczały. Gorzej było z mówieniem, szczęka nie zrastała się zbyt szybko, ale potrafiłem już wydobywać z siebie w miarę zrozumiałe zdania. Odwiedził mnie też pierwszy gość. Nie powiem jednak, żebym się ucieszył, gdy zobaczyłem przy moim łóżku owego majora, na rozkaz którego tak mnie urządzili. Stał i wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę z dość mrocznym uśmiechem na twarzy. W jego dłoni zauważyłem dziwne, czarne urządzenie z małą antenką. Przypominało ono jakiegoś pilota, ale tylko z dwoma przyciskami i pokrętłem.
- I jak? Nadal masz ochotę zgrywać chojraka? – Powiedział w końcu ironicznym tonem.
- A Ty nadal jesteś dupkiem? – Wyartykułowałem z trudem. Ledwie zdążyłem wypowiedzieć te słowa, gdy wstrząsnęło mną, jakbym dotknął linii wysokiego napięcia. Zawyłem mimowolnie. Po chwili wszystko ustąpiło. Major trzymał dłoń na pokrętle pilota i uśmiechał się szeroko.
- Myślisz, że jesteś nie do złamania? – Zaczął. – Zobaczymy. Gdy byłeś nieprzytomny moi lekarze wszczepili ci w rdzeń kręgowy bardzo ciekawe urządzenie. Jest ono sterowane pilotem, który trzymam właśnie w dłoni. Prawy przycisk uruchamia mechanizm, pokrętłem ustawia się napięcie, a po wciśnięciu lewego przycisku, twój cały organizm zostaje porażony z ustaloną wcześniej siłą. Nie karz mi lepiej korzystać z pełnej mocy. Nie chcesz chyba, by twój mózg zamienił się w skwarkę? Nie odpowiedziałem. Major wciąż szeroko uśmiechnięty opuścił salę. Nie spodziewałem się tego i szczerze mówiąc nie bardzo wiedziałem co dalej. Mógł mnie tak torturować miesiącami albo i latami. Jeśli bym nie uległ, to straciłbym zmysły. Nie wiedziałem już, czy nie było lepiej wyskoczyć na nich z okopu i dać się zastrzelić. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze żonę i córkę. Tak naprawdę nie wiedziałem nawet gdzie jestem. Wiedziałem tylko jedno. Byłem w ciemnej dupie.
***
Słońce powoli chowało się za lasem. Siedziałem na werandzie, wpatrując się w żonę zatopioną w lekturze książki. Na jej kolanach usnęła nasza kilkuletnia córeczka. Pociągnąłem łyk herbaty. Ciepło napoju powoli wypełniło moje wnętrze. Byłem szczęśliwy. Wyciągnąłem rękę, by pogłaskać małą po główce, ale jakaś niewidzialna siła sprawiała, że nie byłem w stanie jej dotknąć. Widziałem ją, widziałem żonę, ale nie czułem ich ciepła, ani zapachu. Coś zaczęło mnie odciągać, spadłem z fotela i zacząłem się oddalać. Byłem co raz dalej i dalej, straciłem z oczu dwie ukochane osoby, a potem cały dom. Wszystko uciekło w dal.
***
- Obudź się! Wstawaj! – Żołnierz wydzierał się, łomocząc pałką w kraty mojej celi. Roztarłem dłońmi twarz i ogarnął mnie nagły, silny żal, że to co widziałem przed chwilą, było tylko snem. Wstałem i posłusznie, choć bez entuzjazmu wypełniłem wszystkie polecenia strażnika. Odkąd major zaszachował mnie paralizatorem wszczepionym w mój kark, starałem się przynajmniej udawać posłuszeństwo. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie jeszcze przed próbą samobójczą była fotografia spoczywająca w mojej kieszeni. Paradoksalnie od momentu, w którym niemalże odebrano mi wolną wolę zapragnąłem przeżyć to piekło i wrócić do rodziny. Pragnąłem zagrać im wszystkim, a w szczególności dowódcy, na nosie. Jak na razie jednak na pragnieniu się kończyło. Nie miałem żadnego nawet najmniejszego pomysłu jak wybrnąć z tej sytuacji. Wyrwać to ścierwo z ciała? Ryzyko paraliżu jest bardziej niż pewne. Wolę już być marionetką niż glonem. Krata szczęknęła, wszedł jeden ze strażników i postawił na stoliku miskę chudej zupy, a obok na małym talerzyku, dwie kromki chleba i dwa plasterki żółtego, uschniętego sera. Minął drugi miesiąc odkąd wyszedłem ze szpitala, a oni konsekwentnie nie dają mi ani kawałeczka mięsa. Kolejna rzecz, której kompletnie nie rozumiem. Chcą bym żył, słuchał ich najgłupszych rozkazów, dają nawet czasem jakąś usianą propagandą lekturę do poczytania, a nie mogą dać choćby jednego plasterka mięsa? Co raz częściej czułem się jak szczur w laboratorium. Miałem wrażenie, że testują na mnie tylko sobie znane teorie. Jak dotąd, nie potrafiłem jednak pojąć sensu ich działań. Majora widywałem dwa razy w tygodniu. Wypytywał o moją służbę, zasługi, przebieg bitwy z mojej perspektywy. Odpowiadałem sucho i jak najbardziej zdawkowo, ale zgodnie z prawdą. Nie pytał jednak o żadne założenia taktycznie, tajemnice państwowe, plany, o nic istotnego politycznie i militarnie. Kompletnie nie rozumiałem po co mu tak szczegółowy opis mojej kariery wojskowej. Wypytywał o różne drobiazgi i wsłuchiwał się w moje odpowiedzi z wielkim zaciekawieniem, tak jakby to były niesamowicie istotne sprawy, a przecież poznanie mojej osoby nie dawało mu zupełnie nic. Krata znowu szczęknęła, weszło dwoje klawiszy. Jeden obwieścił mi, że pora już na codzienny spacer po deptaku dla więźniów. Założyłem trzewiki, w które mnie wyposażyli i udałem się „pod opieką” strażników na zewnątrz. Na spacerach rozmyślałem zwykle o kolejnej dziwnej rzeczy. Nigdy nie widziałem żadnego innego więźnia. To, że jestem jedynym żołnierzem z mojego oddziału który przeżył bitwę nie zmienia faktu, że to duży obóz karny. Więźniów musi być więcej. Byli przecież inni chorzy w szpitalu. Nie widziałem żadnego i nie mogłem z żadnym porozmawiać, ale to nie możliwe, że wszyscy oni byli żołnierzami wroga. Z drugiej strony sam już nie byłem pewien, co jest możliwe, a co nie. Pewnie snułbym się po tym obozie tygodniami. Ciągłe nieporozumienia i sprzeczności powoli doprowadziłby mnie do powolnej utraty zmysłów. Jednak krótka chwila i jedno zdarzenie sprawiło, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Spacerowałem po deptaku już dobrą godzinę. Strażnicy leniwie podążali za mną. Zatrzymałem się na chwilę i sięgnąłem do kieszeni, by wydobyć z niej zdjęcie moich dwóch ukochanych kobiet. Nim jednak zdołałem je wyciągnąć, strażnicy wycelowali we mnie swoje karabiny.
- Spokojnie. Chcę tylko spojrzeć na zdjęcie mojej rodziny. – Powiedziałem, powoli akcentując każde słowo. Nie opuścili jednak broni.
- Wyciągnij je powoli i pokaż. – Warknął jeden z nich. Wyciągnąłem fotografię i pokazałem tak, by mogli się przyjrzeć. Wpatrywali się chwilę, po czym opuścili lufy. Jeden zaczął się śmiać jak wariat. Szepnął coś koledze na ucho, po czym nagle wyciągnął mały pistolet zza paska i wystrzelił trafiając w sam środek zdjęcia, które rozpadło się na drobne kawałki. Coś we mnie pękło. To była jedyna ważna dla mnie rzecz, której jeszcze mi nie odebrali. Padłem na kolana, a oczy zaszkliły mi się od łez. Klawisze śmiali się w głos. W końcu ten z pistoletem podszedł do mnie, wciąż zanosząc się śmiechem. Zadziałałem instynktownie. Sypnąłem mu garść pisaku w twarz i zbiłem go z nóg. Uderzeniem w twarz pozbawiłem go chwilowo przytomności. Nim drugi zdążył zareagować trzymałem już pistolet jego kompana w ręku. Wystrzeliłem. Trafiłem go prosto w szyję. Padł na ziemię, wydał z siebie głuchy charkot i wstrząsnęły nim drgawki. Drugi zaczął już powoli dochodzić do siebie. Zerwałem się więc z nóg i niewiele myśląc zacząłem biec w stronę bramy. Po paru krokach wstrząsnęło mną potężnie. Padłem na kolana i kątem oka dostrzegłem majora z pilotem w dłoni, a trochę bliżej kilku strażników gnających w moją stronę.
- Nie zabijać! – Ryknął dowódca. Wstałem, wycelowałem pistolet i poczułem kolejny wstrząs, który sprawił jednak, że moja dłoń mimowolnie zacisnęła się na broni i oddałem strzał. Jeden ze strażników padł z dziurą w czaszce. Kolejnego strzału już nie oddałem, bo kolejny strażnik dobiegł do mnie i zdzielił mnie potężnie kolbą karabinu w twarz. Padłem oszołomiony na kolana i momentalnie poczułem kolejne uderzenie. Tym razem w kark. Poczułem rozrywające pieczenie i usłyszałem gdzieś wewnątrz siebie dziwne skwierczenie. Strażnik spróbował złapać mnie za rękę, ale ku mojemu zdziwieniu odrzuciło go na kilka metrów i wyrwało mu z rąk karabin. Podniosłem głowę i zobaczyłem w oddali majora dziko klikającego w pilot. Nie czułem jednak uderzeń prądu. Gdy dotarło do mnie co się stało, mój organizm został zalany potężną falą adrenaliny. Chwyciłem upuszczony prze wroga karabin i puściłem serię na oślep. Ktoś dostał w nogę, ktoś w brzuch, ale nie dbałem o to. Puściłem się biegiem ile tylko sił w nogach w stronę bramy. Czułem narastający ból w łydce, która wciąż mi dokuczała, ale emocje pozwalały mi go zignorować. Z jednej strony gonił mnie major z połową swojego wojska, z drugiej biegli na mnie strażnicy bramy. Puściłem kolejną serię za siebie, po czym wystrzeliłem w stronę strażników. Jeden padł, ale zdążył trafić mnie w ramię. Wstrząsnęło mną potężnie, ale nie upadłem. Biegłem dalej. Kolejny strzał i drugi strażnik unieszkodliwiony. Dopadłem do drzwi stróżówki, rozejrzałem się, dostrzegłem po kilku sekundach wajchę. Bez zastanowienia przesunąłem ją i usłyszałem chrobot otwierającej się bramy. Dobiegł mnie odgłos zbliżających się biegiem żołnierzy wroga i wrzask majora: „Zmasakrujcie go, ale weźcie żywcem! Pod żadnym pozorem nie zabijać!” Wypadłem przez tylne drzwi stróżówki i rzuciłem się w stronę bramy. Wolność była blisko, co raz bliżej, jeszcze kilka kroków. Usłyszałem wystrzał i poczułem natychmiast silne szarpnięcie i ostry ból. Dostałem w łopatkę. Biegłem jednak ostatkiem sił dalej. Minąłem bramę i rzuciłem się w las. Nie mogłem biec ścieżką. Zbyt łatwo by mnie dopadli. Biegłem przed siebie biczowany gałęziami i liśćmi roślin. Przypomniały mi się nagle słowa majora o dzikich zwierzętach grasujących poza obozem. Zdałem sobie też sprawę, że nadal nie mam pojęcia gdzie jestem. Biegłem bez ustanku na oślep przed siebie. Po kilku minutach ucichły głosy pogoni. W zasadzie odkąd wbiegłem do lasu nie widziałem już żadnego z wrogów. Czyżby to miejsce naprawdę było aż tak straszne, że uzbrojeni żołnierze bali się pobiec za mną. Zwolniłem, ale wciąż szybkim marszem parłem przed siebie, co chwile nerwowo się oglądając i ciężko dysząc. Krwawiłem z ramienia i z łopatki po drugiej stronie tułowia. Zauważyłem, że oberwałem również w tą nieszczęsną łydkę. To dlatego tak nagle, znów zaczęła mnie boleć. Zrobiło mi się słabo. Straciłem chyba zbyt dużo krwi. Zatrzymałem się opierając się o drzewo. Przed oczami miałem mroczki. Osunąłem się na kolana i zwymiotowałem. Spróbowałem wstać ale pociemniało mi całkowicie w oczach. Upadłem na twarz i odpłynąłem.
***
Otworzyłem oczy i zobaczyłem płomienie wesoło strzelające w kominku. Powoli się rozejrzałem i zorientowałem się, że jestem w niewielkiej chacie. Leżałem na dość prymitywnym, słomianym legowisku, przykryty szmatą nieco przypominającą rozcięty worek na ziemniaki. Byłem nagi, a moje rany były pomazane dziwną, żółtawą breją. Nagle do chaty wszedł starszy, bardzo szczupły mężczyzna. Z wyglądu i koloru skóry wywnioskowałem, że prawdopodobnie jest Indianinem. Spojrzał na mnie i szeroko się uśmiechnął.
- Obudziłeś się wreszcie. – Powiedział. – Już myślałem, że dokonasz żywota w tej malignie.
- Kim jesteś? – Zapytałem.
- W zasadzie nikim. Żyję tu sobie spokojnie, choć miejsca tego spokojnym nazwać nie można.
- Co to za miejsce? Jaki kraj? – Dopytywałem się.
- Kraj? Nigdy nie byłem poza lasem. Ojca zjadła pantera wiele lat temu, a matka zmarła przy porodzie. Byłem jedynakiem, więc zostałem sam. Nie znam nazw. Znam tylko to jedno miejsce.
Kolejny raz nic z tego nie rozumiałem. Najpierw obóz, w którym robią ze mną skrajnie nielogiczne rzeczy. Teraz ten starzec samotnie żyjący w dziczy. Nagle dziwne uczucie pojawiło się w moim żołądku. Coś pomiędzy lękiem, a goryczą. Byłem w niewoli, a rozumiałem wszystkich, mimo iż to zupełnie inny kraj. Teraz gadam z Indianinem, który nigdy nie był poza tym miejscem, a włada moim językiem. Uciekłem ciężko ranny całemu uzbrojonemu zastępowi, zadając mu w dodatku straty będąc w pojedynkę. Rany goją mi się mimo wszystko niespotykanie szybko. Przebiegłem kawał drogi z przestrzelonym ramieniem, łopatką i łydką. Złapałem się za głowę i wrzasnąłem, mocno zaciskając oczy. Już wszystko było dla mnie jasne.
***
Stałem w białej piżamie pośrodku pokoju bez klamek. Dyszałem mocno. Rozdzierała mnie wściekłość i gorycz. To wszystko był omam. Kolejny omam. Od roku przebywam na oddziale zamkniętym i wciąż to wszystko wraca. Wojna, twarze ludzi, którzy nie wrócili. Łzy ich bliskich, gdy przekazywałem im wiadomość o śmierci męża, brata, syna, chłopaka, zięcia. Wszystkie listy przekazałem osobiście. Obiecałem to sobie, gdy wracałem do kraju i obietnicy dotrzymałem. A później jeszcze… Na samą myśl o tym co się stało zalałem się łzami. Wciąż stawały mi przed oczami dwa zakrwawione ciała. Jedno dość młodej kobiety, drugie kilkuletniej dziewczynki. Było wtedy lato. Minęło kilka miesięcy odkąd wróciłem. W nocy wpadłem w szał. Miałem napad omamów. Zarżnąłem żonę, a potem córkę. Gdy odzyskałem świadomość i pojąłem co zrobiłem, usiłowałem odebrać sobie życie. Wybiegłem w szale rozpaczy na ulicę i rzuciłem się pod samochód. Przeżyłem. Przed sądem przyznałem się do wszystkiego i błagałem o karę śmierci. Cholerny prawnik z urzędu uparł się jednak, że w chwili czynu nie byłem poczytalny i nie wiedziałem co robię. W ten sposób trafiłem tutaj. Znałem wcześniej wielu żołnierzy, którzy po powrocie nie byli wstanie sobie poradzić. Albo ginęli z własnej ręki, albo lądowali w wariatkowie, jak ja, z mniej lub bardziej złożonych powodów. Nie sądziłem nigdy jednak, że kiedyś skończę tak samo. Nie dopuszczałem do siebie nawet takiej myśli. Wszyscy zawsze mówili, że jestem silny psychicznie, że dobrze sobie z tym wszystkim radzę. Ci wszyscy jednak nie mieli pojęcia co przeszedłem, co przeszli i wciąż przechodzi wielu żołnierzy. Oni nie byli na wojnie, nie widzieli tego wszystkiego, nie trzymali na rękach umierających przyjaciół. Tam nie da się być silnym psychicznie. Stamtąd każdy wraca inny i już nigdy nie jest jaki był wcześniej. Nagle gorzko rozbawiło mnie, jak mało różni się moja realna sytuacja, od tej z ostatniego omamu. Tak naprawdę nie żyję, ale nie jestem też martwy. Jestem sam w dziczy własnego umysłu zniszczonego wojną. Duszę rozdziera mi krzyk rozpaczy na myśl o utraconej rodzinie. Nigdy nie będę wolny. Nigdy nie dojdę do siebie. Nigdy już nie będę człowiekiem.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie