Reklama

Tonący w (Bez)Nadziei

Dziś dodaję opowiadanie inspirowane rozmową z żołnierzem, który przeżył misję w Aganistanie. Rozmowa ta zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Opowiadanie jest fikcją, ale próbowałem oddać jak ciężka jest praca żołnierzy. Szanujmy to. Polecam czytać do końca, zakończenie może zaskoczyć. Z góry przepraszam za wulgaryzmy, które kilkakrotnie się pojawiaja. Są one częścią opowiadania i używałem ich z pełnym rozmysłem. Pozdrawiam, Piotrek.      

Tonący w (Bez)Nadziei  

Bit­wa do­biegała końca. Byłem os­tatnim żywym ze swo­jego od­działu. Ko­lej­na ku­la zag­wizdała głucho w po­wiet­rzu. Z ro­zer­wa­nej łyd­ki płynęło w górę uczu­cie chłodu. Szma­ta, którą za­cisnąłem wokół no­gi po­wyżej ra­ny, była chy­ba bar­dziej brud­na niż błoto w którym leżałem. Po­ciągnąłem os­tatni łyk al­ko­holu z pier­siówki i rzu­ciłem ją przed siebie po­za okop. Nie zdążyła dot­knąć ziemi, gdy usłyszałem brzęk ku­li prze­bijającej me­talową bu­telkę na wy­lot. Na­wet mod­lić się już nie było sen­su. Słyszałem zbliżające się głosy wro­gich żołnie­rzy. Pięć mi­nut, może mniej i przes­ta­nie mnie bo­leć co­kol­wiek, no przy­naj­mniej jeśli nie będą się pas­twić i wpa­kują mi z miej­sca kulę w łeb. Odgłos kroków głucho wy­doby­wający się z ka­maszy zbliżające­go się niep­rzy­jaciela nie pop­ra­wiał mi hu­moru. Wy­ciągnąłem zza pa­zuchy zdjęcie. Ciem­nowłosa ślicznot­ka słod­ko się uśmie­chała tuląc do siebie kil­ku­miesięczne ma­leństwo. Ja, głowę wyższy, w niebies­ka­wej koszul­ce z kołnie­rzy­kiem i krótkim ręka­wem obej­mo­wałem je obie i pro­mieniałem ze szczęścia.
- Przep­raszam, że nie dot­rzy­małem obiet­ni­cy. – Szepnąłem przez łzy. – Zro­biłem wszys­tko, co mogłem, by wrócić. Za­cisnąłem zdjęcie moc­no w dłoni i siłą wo­li pow­strzy­mywałem płacz. Nie chciałem, by wróg zo­baczył beksę, nie chciałem, by mój kraj, choć będący w ruinie, oka­zał się oj­czyzną mięczaków. Wróg był już bar­dzo blis­ko. Se­kun­dy dzieliły mnie od śmier­ci. W końcu gru­pa żołnie­rzy wskoczyła do oko­pu. Wszys­cy mo­men­talnie wy­celo­wali we mnie broń. Zauważyłem, że większa część zos­tała na górze, po­za za­sięgiem mo­jego wzro­ku.
- Ręce do góry! – Wrzasnął je­den z nich.
- Pier­dol się. – Rzu­ciłem od nie­chce­nia. Leżałem ran­ny, bez bro­ni, bo amu­nic­ja już daw­no się skończyła, a oni osaczy­li mnie jak­bym był co naj­mniej uz­bro­jonym po zęby od­działem. Sta­li kil­ka se­kund lek­ko osłupiali tym, w ja­ki sposób olałem ich roz­kaz, ale po chwi­li je­den pod­biegł do mnie. Zdążyłem tyl­ko zo­baczyć jak kol­ba ka­rabi­nu zbliża się w kierun­ku mo­jej głowy. Za­padła ciem­ność.  

***

 Prze­budze­nie nie na­leżało do naj­przy­jem­niej­szych. Opuchnięta połowa twarzy da­wała o so­bie znać, szczególnie, że aku­rat na niej leżałem. Z roz­cięte­go łuku brwiowe­go już nie ciekła krew. Ra­na przys­chła, ale na­dal piekła. Wyp­lułem piach, który zdążył zna­leźć się w moich us­tach i przewróciłem się na ple­cy. Ro­zej­rzałem się, ale było zbyt ciem­no, by dos­trzec co­kol­wiek, co mogło mi po­wie­dzieć gdzie jes­tem. Przewróciłem się z pow­ro­tem na brzuch, oparłem na ko­lanach i usiłowałem wstać. Poczułem rwący ból i przy­pom­niałem so­bie, że stra­ciłem większą część łyd­ki. Usiadłem więc i spoj­rzałem na ranę. Ku mo­jemu zdu­mieniu była za­winięta w świeży opat­ru­nek. Nie zmieniało to fak­tu, że czułem sil­ny ból, a nie miałem już wódki, by się znie­czu­lić. Ktoś opat­rzył mi naj­cięższą ranę, więc chcą żebym trochę jeszcze pożył, no chy­ba, że za­morzą mnie głodem. W brzuchu już na­wet mi nie bur­czało, or­ga­nizm nie miał na to siły. Pew­nie będą chcieli wy­ciągnąć ja­kieś in­formac­je, ale się prze­liczą, bo nie mam ich zbyt wiele. Wszys­tko co wiem, już widzieli na po­lu bit­wy. Nag­le mignęło mi w oczach ja­kieś ma­lut­kie światełko. Przyj­rzałem się mu wnik­li­wie i zdałem so­bie sprawę, że ga­pię się na dziurkę od klucza w drzwiach od­da­lonych ode mnie o kil­ka metrów. Leżałem więc w całkiem spo­rym lochu. Dzi­wiło mnie to trochę, bo myślałem, że ta­kie więzienia nie is­tnieją od lat. Pos­ta­nowiłem po­woli doczołgać się do drzwi, ale nim zdążyłem zbliżyć się do nich choć o pół met­ra, ot­worzyły się z hu­kiem. Blask światła spra­wił, że poczułem jak­by za mo­ment miały mi ek­splo­dować oczy. Zak­ryłem twarz dłońmi, by po­woli przyz­wyczaić je do nagłej jas­ności. Nie minęła chwi­la, gdy z dwóch stron chwy­cili mnie pod ręce żołnie­rze i pow­lekli w stronę drzwi. Jęknąłem z bólu zmuszo­ny do opar­cia się na cho­rej nodze, ale nie zwróci­li na to uwa­gi. Przyw­lekli mnie do ja­kiegoś niewiel­kiego po­koju, na środ­ku które­go stało biur­ko z dwo­ma krzesłami po obu je­go stro­nach. Rzu­cili mnie na krzesło i stanęli je­den po mo­jej le­wej, dru­gi zaś po pra­wej stro­nie. Było to dość ko­miczne, że pil­no­wali mnie, jak­bym miał ja­kiekol­wiek szan­se ucie­czki. Biur­ko było zasłane do­kumen­ta­mi i zaświad­cze­niami. Wnios­ko­wałem po tym, że po­mie­szcze­nie to na­leży do ko­goś wyższe­go stop­niem, niż ci, którzy mnie przyp­ro­wadzi­li. Nie mu­siałem długo cze­kać, by mo­je przy­puszcze­nia się pot­wier­dziły. Do po­koju wszedł na oko pięćdziesięciolet­ni mężczyz­na. Był dość wy­soki i dob­rze zbu­dowa­ny. Wiek spra­wił, że przy­było mu tłuszczu tu i ówdzie, ale i tak je­go syl­wetka mogła ro­bić wrażenie. Trzy­mał w ręku brązową dość grubą teczkę. Naszyw­ka na je­go ra­mieniu po­wie­działa mi, że jest ma­jorem. Usiadł nap­rze­ciw mnie i zaczął w mil­cze­niu stu­diować za­war­tość teczki.
- Masz sto­pień po­ruczni­ka. Byłeś dowódcą swo­jego od­działu. – Po­wie­dział w końcu.
- Nie, nianią, mieli mnie wysłać żebym wy­tarł waszym chłop­com nos­ki, bo smar­ka­niem zagłusza­liście huk wys­trzałów. – Zad­rwiłem, wchodząc mu w słowo. Zauważyłem, że us­ta mu de­likat­nie zadrżały. Pow­strzy­mał się jed­nak od uśmie­chu. Wstał, po­woli do mnie pod­szedł i zdzielił mnie pięścią w twarz, po czym bez słowa wrócił na swo­je miej­sce.
- Po pier­wsze, nie prze­rywaj mi, gdy mówię. – Zaczął. – Po dru­gie, pa­miętaj, że two­je życie jest w moich rękach, więc uważaj na słowa. Po trze­cie, jes­tem dowódcą, królem, władcą i dyk­ta­torem miej­sca w którym jes­teś i w którym spędzisz dużo cza­su, więc le­piej nie rób so­bie prob­lemów na sa­mym początku. Dla włas­ne­go dob­ra nie próbuj też uciekać. W pro­mieniu dziesiątek ki­lometrów jest tyl­ko dzicz. Jeśli na­wet uda ci się wy­dos­tać z obo­zu i nie zas­trzelą cię moi ludzie, to i tak zeżrą cię zwierzęta.
- A co, jeśli wolę zginąć pod­czas ucie­czki niż pod­cierać dupę ko­muś ta­kiemu jak ty? – Od­parłem. Ma­jor tym ra­zem tyl­ko skinął na jed­ne­go z żołnie­rzy stojących przy mnie i mo­men­talnie dos­tałem sil­ny cios ka­rabi­nem w żeb­ra.
- Jes­teś har­dy ale zmiękniesz. Nie ty pier­wszy myślisz, że jes­teś bo­hate­rem. – War­knął.
- Jes­tem żołnie­rzem, nie posługaczem. Strzel mi w łeb, al­bo mnie wy­puść. Nie uda ci się mnie złamać, co naj­wyżej mnie za­bijesz. – Od­pa­rowałem.
- Szyb­ko nau­czysz się sza­cun­ku, obiecuję ci to. – Po­wie­dział pod­niesionym głosem, po czym machnął ręką w stronę swoich żołnie­rzy. – Wiecie co ro­bić. Pow­lekli mnie z pow­ro­tem do ciem­nej ce­li, rzu­cili na środ­ku i zaczęli ko­pać. Ra­zy spa­dały na ple­cy, brzuch, żeb­ra, po­woli tra­ciłem świado­mość, aż po kop­niaku w twarz stra­ciłem przy­tom­ność.  

***

  Naj­pierw usłyszałem ja­kieś głosy, później zacząłem dos­trze­gać ciem­ne syl­wetki, minęło kil­ka mi­nut za­nim zacząłem pop­rawnie re­jes­tro­wać to, co się dzieje wokół mnie. Bo­lało mnie w tak wielu miej­scach, że na­wet nie próbo­wałem oce­niać co mam ran­ne, a co nie. Leżałem w ja­kiejś szpi­tal­nej sa­li, niez­byt może no­woczes­nej i zad­ba­nej, ale lep­sze to niż loch. Tu przy­naj­mniej jest ok­no, a łóżko jest bar­dziej miękkie niż ubi­ty piach. Pielęgniar­ka krzątała się dookoła, sta­rając się naj­wi­doczniej ut­rzy­mać mnie przy życiu. Po głosach do­biegających z in­nych po­mie­szczeń do­myśliłem się, że mo­ja sa­la nie jest je­dyną, a ja nie jes­tem je­dynym pac­jentem. Spróbo­wałem coś po­wie­dzieć, ale ból spra­wił, że szyb­ko te­go za­nie­chałem. Miałem strzas­kaną szczękę. Zacząłem więc w myślach ana­lizo­wać to, co mnie spot­kało w os­tatnim cza­sie. To wszys­tko jak dla mnie za­wierało za dużo sprzeczności. Mogłem jeszcze zro­zumieć, że nie zas­trze­lili mnie na miej­scu w oko­pie, je­niec w stop­niu ofi­cera to zaw­sze cen­ny łup, ale nie poj­mo­wałem dlacze­go za­miast sta­rać się ze mnie wy­ciągnąć in­formac­je, próbują mnie po pros­tu złamać, zmu­sić bym uległ, był po­tul­ny i grzeczny. Z roz­myślań wyr­wał mnie krótki ok­rzyk które­goś z po­zos­tałych pac­jentów, po­tem znów za­padła cisza. Zacząłem się roz­glądać i spos­trzegłem, że obok mo­jego łóżka stoi mała szaf­ka, a na niej leży fo­liowa tor­ba z ja­kimiś rzecza­mi. Nie byłem pe­wien czy po­winienem, ale za­cieka­wiony jej za­war­tością z wiel­kim tru­dem usiadłem. Pop­ra­wiłem po­duszkę i się o nią oparłem. Wziąłem torbę do ręki i zacząłem przeglądać jej za­war­tość. Jak się oka­zało była tam część moich szpar­gałów. Ja­kiś bez­wartościowy me­dal, ze­garek, który od daw­na nie chodził, me­talo­wy nieśmier­telnik z imieniem i naz­wiskiem, kil­ka niewysłanych listów do żony i zdjęcie, je­dyne z resztą ja­kie miałem przy so­bie. Nie od­da­li oczy­wiście noża. Bra­kowało też do­kumen­tu tożsa­mości i dzien­ni­ka. Na niewiele im się to zda, sa­mym nożem i tak bym nic nie zdziałał, z do­kumentów do­wiedzą się naj­wyżej jak mam na naz­wisko, a z dzien­ni­ka o prze­biegu bit­wy, w której sa­mi bra­li udział. Wszys­tkie roz­ka­zy były prze­kazy­wane słow­nie przez gońców, a do­kumentów za­wierających ważne in­formac­je nikt nie za­biera prze­cież na po­le bit­wy. Mogą so­bie naj­wyżej poczy­tać, co o tym wszys­tkim myślał i jak tęsknił za rodziną je­den z żołnie­rzy wro­ga. Fakt, że to aku­rat ofi­cer i je­dyny oca­lały, w tym przy­pad­ku mało zmienia. Ko­lej­ne dni niewiele się od siebie różniły. Nikt, po­za pielęgniar­ka­mi mnie nie od­wie­dzał, leżałem cały czas z małymi przer­wa­mi na jedze­nie i wy­dala­nie. Po­woli dochodziłem do siebie. Po ty­god­niu byłem już w sta­nie po­ruszać się o włas­nych siłach, choć poobi­jane żeb­ra do­kuczały. Gorzej było z mówieniem, szczęka nie zras­tała się zbyt szyb­ko, ale pot­ra­fiłem już wy­doby­wać z siebie w miarę zro­zumiałe zda­nia. Od­wie­dził mnie też pier­wszy gość. Nie po­wiem jed­nak, żebym się ucie­szył, gdy zo­baczyłem przy moim łóżku owe­go ma­jora, na roz­kaz które­go tak mnie urządzi­li. Stał i wpat­ry­wał się we mnie dłuższą chwilę z dość mrocznym uśmie­chem na twarzy. W je­go dłoni zauważyłem dziw­ne, czar­ne urządze­nie z małą an­tenką. Przy­pomi­nało ono ja­kiegoś pi­lota, ale tyl­ko z dwo­ma przy­cis­ka­mi i pokrętłem.
- I jak? Na­dal masz ochotę zgry­wać choj­ra­ka? – Po­wie­dział w końcu iro­nicznym to­nem.
- A Ty na­dal jes­teś dup­kiem? – Wyar­ty­kułowałem z tru­dem. Led­wie zdążyłem wy­powie­dzieć te słowa, gdy wstrząsnęło mną, jak­bym dot­knął li­nii wy­sokiego na­pięcia. Za­wyłem mi­mowol­nie. Po chwi­li wszys­tko ustąpiło. Ma­jor trzy­mał dłoń na pokrętle pi­lota i uśmie­chał się sze­roko.
- Myślisz, że jes­teś nie do złama­nia? – Zaczął. – Zo­baczy­my. Gdy byłeś niep­rzy­tom­ny moi le­karze wszcze­pili ci w rdzeń kręgo­wy bar­dzo cieka­we urządze­nie. Jest ono ste­rowa­ne pi­lotem, który trzy­mam właśnie w dłoni. Pra­wy przy­cisk urucha­mia mecha­nizm, pokrętłem us­ta­wia się na­pięcie, a po wciśnięciu le­wego przy­cis­ku, twój cały or­ga­nizm zos­ta­je po­rażony z us­ta­loną wcześniej siłą. Nie karz mi le­piej korzys­tać z pełnej mo­cy. Nie chcesz chy­ba, by twój mózg za­mienił się w skwarkę? Nie od­po­wie­działem. Ma­jor wciąż sze­roko uśmie­chnięty opuścił salę. Nie spodziewałem się te­go i szczerze mówiąc nie bar­dzo wie­działem co da­lej. Mógł mnie tak tor­tu­rować miesiąca­mi al­bo i la­tami. Jeśli bym nie uległ, to stra­ciłbym zmysły. Nie wie­działem już, czy nie było le­piej wys­koczyć na nich z oko­pu i dać się zas­trze­lić. Nie wie­działem, czy kiedy­kol­wiek zo­baczę jeszcze żonę i córkę. Tak nap­rawdę nie wie­działem na­wet gdzie jes­tem. Wie­działem tyl­ko jed­no. Byłem w ciem­nej du­pie.  

***
Słońce po­woli cho­wało się za la­sem. Sie­działem na we­ran­dzie, wpat­rując się w żonę za­topioną w lek­turze książki. Na jej ko­lanach usnęła nasza kil­ku­let­nia córeczka. Po­ciągnąłem łyk her­ba­ty. Ciepło na­poju po­woli wy­pełniło mo­je wnętrze. Byłem szczęśli­wy. Wy­ciągnąłem rękę, by pogłas­kać małą po główce, ale ja­kaś niewidzial­na siła spra­wiała, że nie byłem w sta­nie jej dot­knąć. Widziałem ją, widziałem żonę, ale nie czułem ich ciepła, ani za­pachu. Coś zaczęło mnie od­ciągać, spadłem z fo­tela i zacząłem się od­da­lać. Byłem co raz da­lej i da­lej, stra­ciłem z oczu dwie ukocha­ne oso­by, a po­tem cały dom. Wszys­tko uciekło w dal.  

***

  - Obudź się! Wsta­waj! – Żołnierz wydzierał się, łomocząc pałką w kra­ty mo­jej ce­li. Roz­tarłem dłońmi twarz i ogarnął mnie nagły, sil­ny żal, że to co widziałem przed chwilą, było tyl­ko snem. Wstałem i posłusznie, choć bez en­tuzjaz­mu wy­pełniłem wszys­tkie po­lece­nia strażni­ka. Odkąd ma­jor zaszacho­wał mnie pa­rali­zato­rem wszcze­pionym w mój kark, sta­rałem się przy­naj­mniej uda­wać posłuszeństwo. Je­dyną rzeczą, która pow­strzy­mywała mnie jeszcze przed próbą sa­mobójczą była fo­tog­ra­fia spoczy­wająca w mo­jej kie­sze­ni. Pa­radok­salnie od mo­men­tu, w którym niemalże odeb­ra­no mi wolną wolę zap­ragnąłem przeżyć to piekło i wrócić do rodzi­ny. Pragnąłem zag­rać im wszys­tkim, a w szczególności dowódcy, na no­sie. Jak na ra­zie jed­nak na prag­nieniu się kończyło. Nie miałem żad­ne­go na­wet naj­mniej­sze­go po­mysłu jak wyb­rnąć z tej sy­tuac­ji. Wyr­wać to ścier­wo z ciała? Ry­zyko pa­raliżu jest bar­dziej niż pew­ne. Wolę już być ma­rionetką niż glo­nem. Kra­ta szczęknęła, wszedł je­den ze strażników i pos­ta­wił na sto­liku miskę chu­dej zu­py, a obok na małym ta­lerzy­ku, dwie krom­ki chle­ba i dwa plas­terki żółte­go, us­chnięte­go se­ra. Minął dru­gi miesiąc odkąd wyszedłem ze szpi­tala, a oni kon­sekwen­tnie nie dają mi ani ka­wałeczka mięsa. Ko­lej­na rzecz, której kom­plet­nie nie ro­zumiem. Chcą bym żył, słuchał ich najgłup­szych roz­kazów, dają na­wet cza­sem jakąś usianą pro­pagandą lek­turę do poczy­tania, a nie mogą dać choćby jed­ne­go plas­terka mięsa? Co raz częściej czułem się jak szczur w la­bora­torium. Miałem wrażenie, że tes­tują na mnie tyl­ko so­bie zna­ne teorie. Jak dotąd, nie pot­ra­fiłem jed­nak pojąć sen­su ich działań. Ma­jora wi­dywałem dwa ra­zy w ty­god­niu. Wy­pyty­wał o moją służbę, zasługi, prze­bieg bit­wy z mo­jej per­spek­ty­wy. Od­po­wiadałem sucho i jak naj­bar­dziej zdaw­ko­wo, ale zgod­nie z prawdą. Nie py­tał jed­nak o żad­ne założenia tak­tycznie, ta­jem­ni­ce państwo­we, pla­ny, o nic is­totne­go po­litycznie i mi­litar­nie. Kom­plet­nie nie ro­zumiałem po co mu tak szczegółowy opis mo­jej ka­riery woj­sko­wej. Wy­pyty­wał o różne dro­biaz­gi i wsłuchi­wał się w mo­je od­po­wie­dzi z wiel­kim za­cieka­wieniem, tak jak­by to były niesa­mowi­cie is­totne spra­wy, a prze­cież poz­na­nie mo­jej oso­by nie da­wało mu zu­pełnie nic. Kra­ta zno­wu szczęknęła, weszło dwo­je kla­wiszy. Je­den ob­wieścił mi, że po­ra już na codzien­ny spa­cer po dep­ta­ku dla więźniów. Założyłem trze­wiki, w które mnie wy­posażyli i udałem się „pod opieką” strażników na zewnątrz. Na spa­cerach roz­myślałem zwyk­le o ko­lej­nej dziw­nej rzeczy. Nig­dy nie widziałem żad­ne­go in­ne­go więźnia. To, że jes­tem je­dynym żołnie­rzem z mo­jego od­działu który przeżył bitwę nie zmienia fak­tu, że to duży obóz kar­ny. Więźniów mu­si być więcej. By­li prze­cież in­ni chorzy w szpi­talu. Nie widziałem żad­ne­go i nie mogłem z żad­nym po­roz­ma­wiać, ale to nie możli­we, że wszys­cy oni by­li żołnie­rza­mi wro­ga. Z dru­giej stro­ny sam już nie byłem pe­wien, co jest możli­we, a co nie. Pew­nie snułbym się po tym obo­zie ty­god­niami. Ciągłe niepo­rozu­mienia i sprzeczności po­woli dop­ro­wadziłby mnie do po­wol­nej ut­ra­ty zmysłów. Jed­nak krótka chwi­la i jed­no zdarze­nie spra­wiło, że wszys­tko po­toczyło się zu­pełnie inaczej. Spa­cero­wałem po dep­ta­ku już dobrą godzinę. Strażni­cy le­niwie podążali za mną. Zat­rzy­małem się na chwilę i sięgnąłem do kie­sze­ni, by wy­dobyć z niej zdjęcie moich dwóch ukocha­nych ko­biet. Nim jed­nak zdołałem je wy­ciągnąć, strażni­cy wy­celo­wali we mnie swo­je ka­rabi­ny.
- Spo­koj­nie. Chcę tyl­ko spoj­rzeć na zdjęcie mo­jej rodzi­ny. – Po­wie­działem, po­woli ak­centując każde słowo. Nie opuści­li jed­nak bro­ni.
- Wy­ciągnij je po­woli i po­każ. – War­knął je­den z nich. Wy­ciągnąłem fo­tog­ra­fię i po­kazałem tak, by mog­li się przyj­rzeć. Wpat­ry­wali się chwilę, po czym opuści­li lu­fy. Je­den zaczął się śmiać jak wa­riat. Szepnął coś ko­ledze na ucho, po czym nag­le wy­ciągnął mały pis­to­let zza pas­ka i wys­trze­lił tra­fiając w sam śro­dek zdjęcia, które roz­padło się na drob­ne ka­wałki. Coś we mnie pękło. To była je­dyna ważna dla mnie rzecz, której jeszcze mi nie odeb­ra­li. Padłem na ko­lana, a oczy zaszkliły mi się od łez. Kla­wisze śmiali się w głos. W końcu ten z pis­to­letem pod­szedł do mnie, wciąż za­nosząc się śmie­chem. Zadziałałem in­styn­ktow­nie. Sypnąłem mu garść pi­saku w twarz i zbiłem go z nóg. Uderze­niem w twarz poz­ba­wiłem go chwi­lowo przy­tom­ności. Nim dru­gi zdążył za­reago­wać trzy­małem już pis­to­let je­go kom­pa­na w ręku. Wys­trze­liłem. Tra­fiłem go pros­to w szyję. Padł na ziemię, wy­dał z siebie głuchy char­kot i wstrząsnęły nim drgaw­ki. Dru­gi zaczął już po­woli dochodzić do siebie. Zer­wałem się więc z nóg i niewiele myśląc zacząłem biec w stronę bra­my. Po pa­ru kro­kach wstrząsnęło mną potężnie. Padłem na ko­lana i kątem oka dos­trzegłem ma­jora z pi­lotem w dłoni, a trochę bliżej kil­ku strażników gnających w moją stronę.
- Nie za­bijać! – Ryknął dowódca. Wstałem, wy­celo­wałem pis­to­let i poczułem ko­lej­ny wstrząs, który spra­wił jed­nak, że mo­ja dłoń mi­mowol­nie za­cisnęła się na bro­ni i od­dałem strzał. Je­den ze strażników padł z dziurą w czaszce. Ko­lej­ne­go strzału już nie od­dałem, bo ko­lej­ny strażnik do­biegł do mnie i zdzielił mnie potężnie kolbą ka­rabi­nu w twarz. Padłem oszołomiony na ko­lana i mo­men­talnie poczułem ko­lej­ne uderze­nie. Tym ra­zem w kark. Poczułem roz­ry­wające pie­cze­nie i usłyszałem gdzieś wewnątrz siebie dziw­ne skwier­cze­nie. Strażnik spróbo­wał złapać mnie za rękę, ale ku mo­jemu zdzi­wieniu od­rzu­ciło go na kil­ka metrów i wyr­wało mu z rąk ka­rabin. Pod­niosłem głowę i zo­baczyłem w od­da­li ma­jora dzi­ko kli­kające­go w pi­lot. Nie czułem jed­nak uderzeń prądu. Gdy do­tarło do mnie co się stało, mój or­ga­nizm zos­tał za­lany potężną falą ad­re­nali­ny. Chwy­ciłem upuszczo­ny prze wro­ga ka­rabin i puściłem se­rię na oślep. Ktoś dos­tał w nogę, ktoś w brzuch, ale nie dbałem o to. Puściłem się biegiem ile tyl­ko sił w no­gach w stronę bra­my. Czułem na­ras­tający ból w łyd­ce, która wciąż mi do­kuczała, ale emoc­je poz­wa­lały mi go zig­no­rować. Z jed­nej stro­ny go­nił mnie ma­jor z połową swo­jego woj­ska, z dru­giej bieg­li na mnie strażni­cy bra­my. Puściłem ko­lejną se­rię za siebie, po czym wys­trze­liłem w stronę strażników. Je­den padł, ale zdążył tra­fić mnie w ra­mię. Wstrząsnęło mną potężnie, ale nie upadłem. Biegłem da­lej. Ko­lej­ny strzał i dru­gi strażnik unie­szkod­li­wiony. Do­padłem do drzwi stróżówki, ro­zej­rzałem się, dos­trzegłem po kil­ku se­kun­dach waj­chę. Bez zas­ta­nowienia prze­sunąłem ją i usłyszałem chro­bot ot­wierającej się bra­my. Do­biegł mnie odgłos zbliżających się biegiem żołnie­rzy wro­ga i wrzask ma­jora: „Zma­sak­rujcie go, ale weźcie żyw­cem! Pod żad­nym po­zorem nie za­bijać!” Wy­padłem przez tyl­ne drzwi stróżówki i rzu­ciłem się w stronę bra­my. Wol­ność była blis­ko, co raz bliżej, jeszcze kil­ka kroków. Usłyszałem wys­trzał i poczułem na­tychmiast sil­ne szar­pnięcie i os­try ból. Dos­tałem w łopatkę. Biegłem jed­nak os­tatkiem sił da­lej. Minąłem bramę i rzu­ciłem się w las. Nie mogłem biec ścieżką. Zbyt łat­wo by mnie do­pad­li. Biegłem przed siebie biczo­wany gałęziami i liśćmi roślin. Przy­pom­niały mi się nag­le słowa ma­jora o dzi­kich zwierzętach gra­sujących po­za obo­zem. Zdałem so­bie też sprawę, że na­dal nie mam pojęcia gdzie jes­tem. Biegłem bez us­tanku na oślep przed siebie. Po kil­ku mi­nutach ucichły głosy po­goni. W za­sadzie odkąd wbiegłem do la­su nie widziałem już żad­ne­go z wrogów. Czyżby to miej­sce nap­rawdę było aż tak straszne, że uz­bro­jeni żołnie­rze ba­li się po­biec za mną. Zwol­niłem, ale wciąż szyb­kim mar­szem parłem przed siebie, co chwi­le ner­wo­wo się oglądając i ciężko dysząc. Krwa­wiłem z ra­mienia i z łopat­ki po dru­giej stro­nie tułowia. Zauważyłem, że ober­wałem również w tą nie­szczęsną łydkę. To dla­tego tak nag­le, znów zaczęła mnie bo­leć. Zro­biło mi się słabo. Stra­ciłem chy­ba zbyt dużo krwi. Zat­rzy­małem się opierając się o drze­wo. Przed ocza­mi miałem mroczki. Osunąłem się na ko­lana i zwy­mioto­wałem. Spróbo­wałem wstać ale po­ciem­niało mi całko­wicie w oczach. Upadłem na twarz i odpłynąłem.  

***

  Ot­worzyłem oczy i zo­baczyłem płomienie we­soło strze­lające w ko­min­ku. Po­woli się ro­zej­rzałem i zo­rien­to­wałem się, że jes­tem w niewiel­kiej cha­cie. Leżałem na dość pry­mityw­nym, słomianym le­gowis­ku, przyk­ry­ty szmatą nieco przy­pomi­nającą roz­cięty wo­rek na ziem­niaki. Byłem na­gi, a mo­je ra­ny były po­maza­ne dziwną, żółtawą breją. Nag­le do cha­ty wszedł star­szy, bar­dzo szczupły mężczyz­na. Z wyglądu i ko­loru skóry wyw­nios­ko­wałem, że praw­do­podob­nie jest In­diani­nem. Spoj­rzał na mnie i sze­roko się uśmie­chnął.
- Obudziłeś się wreszcie. – Po­wie­dział. – Już myślałem, że do­konasz żywo­ta w tej ma­lig­nie.
- Kim jes­teś? – Za­pytałem.
- W za­sadzie ni­kim. Żyję tu so­bie spo­koj­nie, choć miej­sca te­go spo­koj­nym naz­wać nie można.
- Co to za miej­sce? Ja­ki kraj? – Do­pyty­wałem się.
- Kraj? Nig­dy nie byłem po­za la­sem. Oj­ca zjadła pan­te­ra wiele lat te­mu, a mat­ka zmarła przy po­rodzie. Byłem je­dyna­kiem, więc zos­tałem sam. Nie znam nazw. Znam tyl­ko to jed­no miej­sce.
Ko­lej­ny raz nic z te­go nie ro­zumiałem. Naj­pierw obóz, w którym ro­bią ze mną skraj­nie nielo­giczne rzeczy. Te­raz ten starzec sa­mot­nie żyjący w dziczy. Nag­le dziw­ne uczu­cie po­jawiło się w moim żołądku. Coś po­między lękiem, a go­ryczą. Byłem w niewo­li, a ro­zumiałem wszys­tkich, mi­mo iż to zu­pełnie in­ny kraj. Te­raz ga­dam z In­diani­nem, który nig­dy nie był po­za tym miej­scem, a włada moim języ­kiem. Uciekłem ciężko ran­ny całemu uz­bro­jone­mu zastępo­wi, za­dając mu w do­dat­ku stra­ty będąc w po­jedynkę. Ra­ny goją mi się mi­mo wszys­tko nies­po­tyka­nie szyb­ko. Prze­biegłem ka­wał dro­gi z przes­trze­lonym ra­mieniem, łopatką i łydką. Złapałem się za głowę i wrzasnąłem, moc­no za­cis­kając oczy. Już wszys­tko było dla mnie jas­ne.  

***

  Stałem w białej piżamie pośrod­ku po­koju bez kla­mek. Dyszałem moc­no. Roz­dzierała mnie wściekłość i go­rycz. To wszys­tko był omam. Ko­lej­ny omam. Od ro­ku prze­bywam na od­dziale zam­kniętym i wciąż to wszys­tko wra­ca. Woj­na, twarze ludzi, którzy nie wróci­li. Łzy ich blis­kich, gdy prze­kazy­wałem im wiado­mość o śmier­ci męża, bra­ta, sy­na, chłopa­ka, zięcia. Wszys­tkie lis­ty prze­kazałem oso­biście. Obiecałem to so­bie, gdy wra­całem do kra­ju i obiet­ni­cy dot­rzy­małem. A później jeszcze… Na samą myśl o tym co się stało za­lałem się łza­mi. Wciąż sta­wały mi przed ocza­mi dwa zak­rwa­wione ciała. Jed­no dość młodej ko­biety, dru­gie kil­ku­let­niej dziew­czyn­ki. Było wte­dy la­to. Minęło kil­ka miesięcy odkąd wróciłem. W no­cy wpadłem w szał. Miałem na­pad omamów. Zarżnąłem żonę, a po­tem córkę. Gdy odzys­kałem świado­mość i pojąłem co zro­biłem, usiłowałem odeb­rać so­bie życie. Wy­biegłem w sza­le roz­paczy na ulicę i rzu­ciłem się pod sa­mochód. Przeżyłem. Przed sądem przyz­nałem się do wszys­tkiego i błagałem o karę śmier­ci. Cho­ler­ny praw­nik z urzędu uparł się jed­nak, że w chwi­li czy­nu nie byłem poczy­tal­ny i nie wie­działem co ro­bię. W ten sposób tra­fiłem tu­taj. Znałem wcześniej wielu żołnie­rzy, którzy po pow­ro­cie nie by­li wsta­nie so­bie po­radzić. Al­bo ginęli z włas­nej ręki, al­bo lądo­wali w wa­riat­ko­wie, jak ja, z mniej lub bar­dziej złożonych po­wodów. Nie sądziłem nig­dy jed­nak, że kiedyś skończę tak sa­mo. Nie do­puszczałem do siebie na­wet ta­kiej myśli. Wszys­cy zaw­sze mówi­li, że jes­tem sil­ny psychicznie, że dob­rze so­bie z tym wszys­tkim radzę. Ci wszys­cy jed­nak nie mieli pojęcia co przeszedłem, co przeszli i wciąż przechodzi wielu żołnie­rzy. Oni nie by­li na woj­nie, nie widzieli te­go wszys­tkiego, nie trzy­mali na rękach umierających przy­jaciół. Tam nie da się być sil­nym psychicznie. Stamtąd każdy wra­ca in­ny i już nig­dy nie jest ja­ki był wcześniej. Nag­le gorzko roz­ba­wiło mnie, jak mało różni się mo­ja real­na sy­tuac­ja, od tej z os­tatniego oma­mu. Tak nap­rawdę nie żyję, ale nie jes­tem też mar­twy. Jes­tem sam w dziczy włas­ne­go umysłu zniszczo­nego wojną. Duszę roz­dziera mi krzyk roz­paczy na myśl o ut­ra­conej rodzi­nie. Nig­dy nie będę wol­ny. Nig­dy nie dojdę do siebie. Nig­dy już nie będę człowiekiem.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo iBielsk.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do